poniedziałek, 15 kwietnia 2013


.....Po Jaskółce Hackera zostało więc tylko wspomnienie..... Żeby moje dopiero co raczkowanie miało sens, a miałbym szansę powstać, należało coś z tym problemem zrobić. Udałem się powtórnie do sklepu Krzyśka, który to był przeze mnie znienawidzony. Moja chrześcijańska dusza ciągnęła jednak do pojednania  i pretekst sam się znalazł. Po krótkiej analizie moich przygód Krzysiek ocenił, że ja potrzebuję coś debilo-odpornego, czyli niekoniecznie pięknego, acz niedrogiego i nade wszystko - odpornego na ubicie.
Dał mi jakiś chałupniczy kadłub (ni to samolotowy, ni to szybowcowy), skorupowe skrzydło (też z innej galaktyki), kazał to ze sobą połączyć, skleić statecznik poziomy według sporządzonego rysunku, i zapewnił, to będzie sprzęt odpowiednio dobrany do moich umiejętności. Nie zostawiłem wiele pieniędzy, więc jakiś miły akcent jednak nastąpił.
Pasji podczas składania tego czegoś mi zdecydowanie zabrakło, bo jak można pałać miłością do czegoś co przypomina......no może trochę V-1??!!??. Następnie posypało się  pasmo katastrof  (z tą tylko  różnicą, że moje błędy były już rzadkością, natomiast silnik był konsekwentny i nie odpuszczał). Grzechem by było, gdybym jednak nie pochwalił Krzycha za dobór płatowca; po pierwsze - konstrukcja przy lżejszych upadkach wydawała się faktycznie nieśmiertelna (musiałem mieć tylko zapas śrub plastikowych mocujących skrzydło), po drugie - naprawy odbywały się błyskawicznie, musiałem tylko dysponować sporym zapasem żywicy do łatania kadłuba.
Za szkody estetyczne (jakich niewątpliwie doznała moja dusza) zostałem jednak wynagrodzony ilością wylatanych godzin, bo faktycznie straszydło (nazwałem go wprawdzie od mojego góru -_Hendrixa -Little Wing, ale na taką nazwę nie zasłużył sobie) w powietrzu przebyło łącznie zdecydowanie dłużej, niż Jaskółka Hackera.
Nie zliczę połamanych śmigieł, bo toto nawet podwozia nie miało. Po co zresztą podwozie do lądowania w krzaczorach?.....
Model przeżył samego siebie, nie było mu w stanie nic zaszkodzić, bo kadłub pękał ciągle w tym samym miejscu, skrzydło było nieśmiertelne, czasem złamałem statecznik...ot takie popierdółki..
Któregoś dnia, po kolejnym drobnym uszkodzeniu, byłem już tak zmęczony tą jego nieśmiertelnością, że postanowiłem wysłać go na wcześniejszą emeryturę.
Tak naprawdę zrobił kawał dobrej roboty, bo pozwolił mi nie zniechęcić się do modelarstwa, które jednak wymaga sporej dozy determinacji, a pozwolił mi przekroczyć magiczną granicę swobody pilotażu.....

No może ze "straszydłem" trochę przesadziłem, ale przyznajcie - wygląda jakoś  metroseksualnie..
Stały fragment gry - pęknięty kadłub za silnikiem - może po prostu silnik  nie był od tego modelu?;-)

                                     


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz