środa, 17 kwietnia 2013

    Cofnę się do końcówki 70-tych lat (dokładnie nie pamiętam, bo kalendarz nie miał wtedy większego znaczenia, ale było to ok 7 klasy podstawówki). Wspomniałem już o uwięziowym "Perkozie" z silnikiem MK-17, który w przeciwieństwie do Rytma był baaaardzo przyzwoitym motorkiem. Mocy w nim nie było, ale i Perkoz nie był latającą siekierą, więc radził sobie bezproblemowo. Latałem wtedy systematycznie na asfaltowym kręgu Aeroklubu Ziemi Mazowieckiej i w modelu byłem zakochany. W tamtych czasach nie było łatwo - żeby polatać, należało przemierzyć "z buta" ok 5 km na lotnisko, z modelem pod pachą i  osprzętem serwisowym (w moim przypadku zamkniętym w magicznej, drewnianej walizce). Nikt wtedy się nie zastanawiał nad udogodnieniami transportowymi, bo potrzeba przygody wypierała niewygody (mały rym mi się przytrafił:-)).  Któregoś dnia, po lataniu, poszedłem z moim nieodłącznym kompanem - Golesiem, na kwadrat szybowcowy, gdzie Jak-12 wynosił je w powietrze. Żeby było wygodnie,  Perkoza ze skrzynką zostawilismy w hangarze samolotowym.  
Na kwadracie musieliśmy wyglądać na zamurowanych przez to, co widzimy, bo po jakimś czasie podszedł do nas jakiś człowiek (pewnie szybownik) i zaproponował, żebyśmy po wylądowaniu holówki porozmawiali z pilotem, a być może zabierze nas w powietrze. Z natury jestem nieśmiałkiem, więc ta propozycja była co najmniej nie na miejscu. Ja mam rozmawiać z pilotem??!! Przecież pilot to człowiek-kosmita,  wniebowzięty, którego od reszty śmiertelników dzieli mistyczna kurtyna!
Kiedy holówka wylądowała, pchnięci wewnętrznym nakazem i ręką prowodyra, pobiegliśmy w stronę samolotu i zaczęliśmy coś dukać w stronę pilota. W połowie człowiek - w połowie bóg zdławił silnik, wysiadł z samolotu i powiedział, że kiedy wróci, będziemy mogli po kolei z nim polecieć. Poszedł coś uzgadniać do szybowników, ja zamurowany nie wiedziałem, czy trwam we śnie, czy też może zbliża się apokalipsa...
Później wszystko potoczyło się błyskawicznie - ja leciałem pierwszy, Goleś chyba też leciał, ale tego już nie pamiętam, bo w głowie przewijał mi się zapętlony obraz lotu. Moment wyczepienia się szybowca i nurkowanie samolotu ze zdławionym silnikiem był na szycie tej pętli... 
Nie wiem, czy w tamtych czasach pilotów holujących obowiązywał już zakaz zabierania pasażerów, ale wiem, że dzięki temu (być może wykroczeniu) poczuliśmy o co chodzi w wniebowstąpieniu;-)
To, co nastąpiło kilka chwil później, pozwoliło mi dla odmiany doświadczyć ... lądowania bez spadochronu.....
Po powrocie do hangaru, przekrzykując się z Golesiem w wyrażaniu tego co nas spotkało, w miejscu, gdzie złożyliśmy modelarskie gadżety,  natknęliśmy się na pustkę...   Poszukiwania nie zmieniły rzeczywistości - musiałem się pogodzić ze stratą ukochanego latadła.  Domyślaliśmy się nawet, kto upodobał sobie mojego Perkoza; loty obserwowało dwóch kolesiów, być może nasiąkających w tym momencie bakcylem modelarstwa; tylko czemu miłość do lotnictwa w ich przypadku była tak zaborcza??
Podczas powrotu do domu w głowie przewalały mi się, na zmianę: obrazy z lotu samolotem, pustka, na jaką trafił mój wzrok po powrocie do hangaru i kolesie, którzy pewnie próbują  właśnie gdzieś w garażu odpalać silnik Perkoza.
Pamiętam też, że bałem się reakcji rodziców na wieść o bezsensownej utracie modelu, którego - bądź co bądź - byli sponsorami..
Po powrocie emocje puściły, przeryczałem pół nocy, ale już następnego dnia snułem znów marzenia i plany stworzenia czegoś na otarcie łez;-) 


poniedziałek, 15 kwietnia 2013


.....Po Jaskółce Hackera zostało więc tylko wspomnienie..... Żeby moje dopiero co raczkowanie miało sens, a miałbym szansę powstać, należało coś z tym problemem zrobić. Udałem się powtórnie do sklepu Krzyśka, który to był przeze mnie znienawidzony. Moja chrześcijańska dusza ciągnęła jednak do pojednania  i pretekst sam się znalazł. Po krótkiej analizie moich przygód Krzysiek ocenił, że ja potrzebuję coś debilo-odpornego, czyli niekoniecznie pięknego, acz niedrogiego i nade wszystko - odpornego na ubicie.
Dał mi jakiś chałupniczy kadłub (ni to samolotowy, ni to szybowcowy), skorupowe skrzydło (też z innej galaktyki), kazał to ze sobą połączyć, skleić statecznik poziomy według sporządzonego rysunku, i zapewnił, to będzie sprzęt odpowiednio dobrany do moich umiejętności. Nie zostawiłem wiele pieniędzy, więc jakiś miły akcent jednak nastąpił.
Pasji podczas składania tego czegoś mi zdecydowanie zabrakło, bo jak można pałać miłością do czegoś co przypomina......no może trochę V-1??!!??. Następnie posypało się  pasmo katastrof  (z tą tylko  różnicą, że moje błędy były już rzadkością, natomiast silnik był konsekwentny i nie odpuszczał). Grzechem by było, gdybym jednak nie pochwalił Krzycha za dobór płatowca; po pierwsze - konstrukcja przy lżejszych upadkach wydawała się faktycznie nieśmiertelna (musiałem mieć tylko zapas śrub plastikowych mocujących skrzydło), po drugie - naprawy odbywały się błyskawicznie, musiałem tylko dysponować sporym zapasem żywicy do łatania kadłuba.
Za szkody estetyczne (jakich niewątpliwie doznała moja dusza) zostałem jednak wynagrodzony ilością wylatanych godzin, bo faktycznie straszydło (nazwałem go wprawdzie od mojego góru -_Hendrixa -Little Wing, ale na taką nazwę nie zasłużył sobie) w powietrzu przebyło łącznie zdecydowanie dłużej, niż Jaskółka Hackera.
Nie zliczę połamanych śmigieł, bo toto nawet podwozia nie miało. Po co zresztą podwozie do lądowania w krzaczorach?.....
Model przeżył samego siebie, nie było mu w stanie nic zaszkodzić, bo kadłub pękał ciągle w tym samym miejscu, skrzydło było nieśmiertelne, czasem złamałem statecznik...ot takie popierdółki..
Któregoś dnia, po kolejnym drobnym uszkodzeniu, byłem już tak zmęczony tą jego nieśmiertelnością, że postanowiłem wysłać go na wcześniejszą emeryturę.
Tak naprawdę zrobił kawał dobrej roboty, bo pozwolił mi nie zniechęcić się do modelarstwa, które jednak wymaga sporej dozy determinacji, a pozwolił mi przekroczyć magiczną granicę swobody pilotażu.....

No może ze "straszydłem" trochę przesadziłem, ale przyznajcie - wygląda jakoś  metroseksualnie..
Stały fragment gry - pęknięty kadłub za silnikiem - może po prostu silnik  nie był od tego modelu?;-)

                                     


niedziela, 14 kwietnia 2013

Lasek Kabacki

........Tak więc trenerek Hackerek przeżył moją z nim walkę o nasze wspólne przetrwanie i powróciliśmy do Kwidzyna, żeby zaopatrzyć drobne rany. Następnego dnia był w zasadzie gotowy do lotu i pomimo silnych obaw zapakowaliśmy się z Brekiem i modelem do samochodu i pojechaliśmy nakręceni  do Bądków. Ponieważ lądowisko leżało w tym czasie dopiero w sferze naszych plano-marzeń, startowało się z ręki i lądowało na zasadzie - jakoś to będzie..
Start z ręki wydawał mi się wtedy karkołomnie trudny, bo musiałem się liczyć z momentem obrotowym śmigła, małą prędkością i szybkim przejęciem drążka sterowego po wyrzucie. Do tego dochodził nieustająco kapryśny silnik (znam kapryśne kobiety, ale nie aż tak.. ), który często obrażał się na samolot zaraz po starcie.
Te wszystkie czynniki złożyły się na czarną serię wypadków lotniczych, których przyczyną był najczęściej jednak błąd pilota. Zanim się ogarnąłem z lataniem, trenerek wyglądał jak Frankenstein, ale moja  determinacja była już wtedy tak silna, że pomimo silnego poczucia estetyki przez moją osobę, Hacker był najpiękniejszym obiektem latającym, pod warunkiem, że chciał latać.
Z resztą - co tu gadać - gdybym był niegodzien miana pilota, model przestałby istnieć, a ja jednak byłem w stanie naprawiać na bieżąco drobne krzywdy, które wyrządzałem modelowi, żeby następnego dnia znowu pędzić na lotnisko i mniej lub bardziej pokracznie - ale latać! No i w końcu, kiedy już wydawało mi się że mogę zostać wylaszowany na pilota, zdarzyło się coś, co zawiesiło moją edukację na następny miesiąc.....
Latałem już całkiem sprawnie, ale żeby życie nie było zbyt proste, samolot podczas jednego z lotów, na wysokości ok 150m postanowił sprawdzić, czy jest możliwy lot bez skrzydeł.....Jakaś niezbadana, dywersyjna siła oddzieliła kadłub od skrzydeł... Mnie pozostało podziwiać powoli odlatujące  z wiatrem w kierunku Kwidzyna, wirujące skrzydło i udający rakietę (z tym, że rakiety zazwyczaj lecą w odwrotnym kierunku) kadłub, na pełnych obrotach silnik lecący na spotkanie z matką ziemią..
To był koniec.......ręce mi zwisły; jedna z nich trzymała nadajnik czeszący anteną trawę, na znak kapitulacji. Gapiłem się tępo na las, w którym znalazła schronienie ważniejsza część modelu. Ot k...... lasek Kabacki - pomyślałem (teraz bym pewnie nawiązał do brzózek). Zbliżał się zmrok, więc nie było opcji rozpoczęcia akcji ratowniczej kadłuba, musiałem się więc pogodzić ze stratą skrzydła na 100% i stratą kadłuba na 50%, bo szukanie igły w stogu siana wydaje się być dobrym porównaniem do zaistniałej sytuacji.
Rano zaniosłem do pracy smutną nowinę (wszyscy wydawali się łączyć ze mną w bólu, choć niektórzy, jak odniosłem wrażenie- kamuflowali szczere reakcje). Zwerbowałem 10 chłopa + mojego Breka do akcji poszukiwawczej i z nadzieją w sercu, wiarą w przyszłość miniaturowego lotnictwa wyruszyliśmy na poszukiwania.
Nie byłem  nawet w stanie ocenić  precyzyjnie miejsca katastrofy (dla mnie to odpowiednie słowo) bo odległość ode mnie była zbyt duża. Poszukiwania trwały 2 godziny i zakończyły się....sukcesem. Może nie całkowitym, bo to co znalazłem, wbite w leśną drogę, nie przypominało mojego cudeńka, a raczej formę nieokreśloną - jak to w katastrofach lotniczych najczęściej bywa.
Z tego co znalazłem, do użytku nadawał się silnik (po rozebraniu do ostatniej śrubki i umyciu z ziemi) i bebechy. Z  płatowca zostawiłem tylko na pamiątkę statecznik pionowy, który jakimś cudem ocalał (z czymś mi się to kojarzy.....) cdn

Jedyny ślad po moim pierwszym modelu RC


sobota, 13 kwietnia 2013

Inicjacja

.......Kiedy Krzysiek oblatał samolotka, odpaliliśmy silnik powtórnie i po starcie beznamiętnie przekazał mi nadajnik mówiąc: "teraz ty- jak będziesz miał problem, oddasz mi nadajnik.........". Nogi zwiotczały, w głowie zawirowało, i jak w stanie agonalnym zobaczyłem moją -bądź co bądź- krótką drogę w karierze modelarza i najbliższą przyszłość - karkołomny lot modelu do gleby, zainicjowany dzikimi ruchami moich paluchów, wyginających drążki we wszystkich możliwych kierunkach. Nieprawdopodobne, ale podobny wir emocjii przeżyłem podczas pierwszego samodzielnego lotu szybowcowego. Wprawdzie wtedy nie mogłem oddać drążków instruktorowi, ale bałagan, jaki miałem w głowie był analogiczny - z sekundy na sekundę zmieniający się stan: od zwątpienia do utraty przytomności - poprzez stan zobojętnienia - i w końcu powrotu instynktu samozachowawczego i  zmartwychwstania wiary w siebie; ba! - przypływ mocy!
Lot pilota-ucznia - Jejusia, który szanowni piknikowicze mieli okazję obserwować, mógł przypominać taniec koneserów win markowych, jaki czasem możemy podziwiać podczas imprez masowo-odpustowych. "Mógł" - bo ja tego lotu nie pamiętam (po prostu). Pamiętam tylko zdradziecki czyn Krzycha (jak spontanicznie mu zaufałem, tak go znienawidziłem - stał się w ułamku sekundy Brutusem, Kuklinowskim i Judaszem w jednej osobie), który odmówił mi przejęcia drągów podczas podejścia do lądowania... Moje marzenia, wyłuskane na ten  cel (o głupoto!-wydawało mi się szlachetny) oszczędności, miały zostać pogrzebane w jednej chwili w jakimś krecim dołku!!???!!
Odwlekałem moment lądowania na ile to możliwe, ale kiedy z nadajnika odezwał się złowieszczy pikacz informujący o kończącym się paliwie , wiedziałem że moje (bo samolot i ja to jedność) minuty są policzone....
Oczywiście lądowania również nie pamiętam; pamiętam natomiast dziką radość, jaka eksplodowała we mnie po odnalezieniu, gdzieś w polu - wydawać by się mogło - ubitego modelu. Złamane śmigło, trochę ziemi w silniku i wyczepione skrzydło - jedyna konsekwencja tego nieobliczalnego lotu. 
Dla kogoś spoza "branży" wydaje się pewnie niemożliwe, żeby kilka listewek, folia i silniczek to wszystko wprawiający w ruch, wywołały takie emocje. Być może jestem psychicznie chory, ale tak to przeżyłem wtedy i przeżywałem jeszcze wiele razy, na okoliczność oblotów, trudnych pilotażowo modeli, lub po prostu słabszego dnia.
Doświadczenie, jakie do tej pory zdobyłem jest małe, bo moja przygoda z modelarstwem nie przebiega w moim wypadku constans, ale nie wątpię w to, że takie emocje, bez względu na ilość wylatanych godzin będą mi towarzyszyły zawsze.
Teraz czasy są łatwiejsze, bo to i modele jakby gumowe bardziej się tworzy, a i symulator trochę pomoże w stawianiu pierwszych kroków; ale i tak w konfrontacji z matką naturą każdy przeżyje mniejszy lub większy dreszcz niepokoju wymiksowany z euforią i instynktem zdobywcy...cdn
Śmigło z pierwszego lotu - jeden z moich sentymentalnych talizmanów

piątek, 12 kwietnia 2013

Hacker

       Mój pierwszy kontakt z modelami (w czasach nowożytnych) nastąpił po przygodzie z paralotnią, w czasie rozważań nad sensem życia i budzącym się coraz mocniej instynktem ptaka. Skoro drugie podejście do latania  (w czasach zamierzchłych latałem na szybowcach) nie udało się, to może uda się powrót do  pierwotnego stadium rozwoju duszy lotniczej, jakim były modele. Internet był w powijakach, nie pomógł mi więc w tym powrocie, jedyne co mogłem zrobić, to namierzyć w sieci okoliczne sklepy modelarskie. 
Wybór padł na sklepik Krzyśka Szykowskiego w Starogardzie Gdańskim, dokąd pognałem porzucając wszystkie troski dnia i tworząc już w głowie obrazy wszelkich konstrukcji lotniczych w których byłem zakochany, a które to staną się w niedalekiej przyszłości rezydentami mojego hangaru.
Rozmowa z Krzyśkiem była bardzo rzeczowa i do domu wróciłem z zestawem Trenera Hackera (Swallow), aparaturą, silnikiem i całą resztą gadżetów potrzebnych do tego, aby mój ptak wzleciał w niebo. 
Moja wiedza modelarska na tym etapie była raczej podstawowa, niewiele wiedziałem o RC, nie odparowały jednak po tylu latach tematy związane z samym płatowcem i silnikiem. Kilkanaście konferencji telefonicznych pomogło mi dopiąć temat budowy i magiczny moment docierania silnika nastąpił po tygodniu zmagań. Nie ma się tu oczywiście czym chwalić, bo nie jest sztuką złożyć ARFa i doprowadzić go do lotnego stanu. Dla mnie jednak to było coś więcej niż przyjemność i sztuka klejenia listewek, bo w głowie miałem już widok modelu w powietrzu, nie miałem wiec takich pokładów cierpliwości, żeby przebrnąć przez cały proces twórczy, właściwy "prawdziwkom".
Historia lubi się powtarzać, w tym wypadku powtórzyła się w przypadku silnika. Wbrew zapewnieniom Krzyśka, mój MVVS 7,5ccm okazał się prawdopodobnie dalekim kuzynem Rytma sprzed 25 lat i podobnie jak on, chciał mi udowodnić swoją przewagę nade mną.
Uruchamiałem go wprawdzie duuużo sprawniej niż Rytma, ale już temat regulacji, zagadkowych zachowań, niespodziewanego gaśnięcia był związany z zagadnieniami, których moja głowa nie ogarniała.
Z tak nieudacznie dotartym wstepnie silnikiem udałem się do Starogardu, aby mój nowo poznany kolega Krzysiek nie dopuścił do ukatrupienia modelu na dzień dobry, a pomógł raczej w ujarzmieniu tego cacka i wstępnego przyuczenia do roli pilota.
Moje obawy o silnik okazały się zasadne, bo i sam mistrz nie był w stanie doprowadzić silnika do prawidłowej pracy. Było o tyle poprawnie, że przy cierpliwym kręceniu iglicami, motorek owszem pracował i jak się miało trochę szczęścia, to nawet nie przerywał pracy w powietrzu. cdn...

czwartek, 11 kwietnia 2013

Lotnisko


       Lotnisko, o którym pisałem wcześniej, stało się ostoją nie tyle motolotniarzy i paralotniarzy, lecz zdominowane zostało przez latające modele. Jedynym dniem, kiedy na lotnisku pojawiły się moto i paralotnie, było Święto Policji w 2002r, podczas obchodów którego, jednym z wydarzeń była impreza lotnicza, z udziałem szybowców z Aeroklubu Grudziądzkiego, zaproszonych motolotniarzy, paralotniarzy i mnie- reprezentującego jednoosobową partię modelarzy (co się zresztą zmienić). Widzowie dopisali, odbywały się nawet loty pasażerskie na motolotniach. Moje popisy może nie były tak spektakularne, ale  i tak lot małej kopii samolotu z okresu I wojny (Vicomte) przyciągnął wzrok sporej części oglądaczy. Model w powietrzu prezentował się na prawdę cudnie, a mały czterowsuwik Magnum .52 terkotał w powietrzu jak rasowy silnik rotacyjny;-)
Nie wiem czemu, impreza nie wykluła przyszłych motolotniarzy, paralotniarzy, na pewno jednak pozyskała następnego modelarza. Mrqs, bo o nim tu mowa, uprawiał już wtedy radosną twórczość owocującą depronowymi formami, ale to na lotnisku nastąpił magiczny moment zawiązania się pierwszego teamu modelarskiego, który wkrótce rozszerzył szeregi o następnych fiołów.
    Z tego kontaktu z Mrqsem cieszyłem się tym bardziej, że dość miałem już spędzania czasu na lotnisku w towarzystwie psa, który ni jak nie chciał łyknąć modelarskiego bakcyla, bo interesowało go jedynie to, co w trawie piszczy. Ta pasja Breka, mojego jedynego wtedy współtowarzysza, okazała się jednak zbawienna po zbudowaniu lotniska. Zmorą każdego modelarza są krety, które nie oszczędzały również naszego lotniska, lecz z czasem ich aktywność drastycznie spadła, z powodu -o czym wtedy nie wiedziałem -właśnie Breka.
Któregoś dnia lotnego psina przyniósł mi po prostu w prezencie....kreta..... Dopiero wtedy zrozumiałem genialną cechę mojego psa, którego ciągłego ujadania gdzieś w chaszczach  nie rozumiałem; tymczasem on od zarania prowadził działalność antydywersyjną ku chwale miniaturowego lotnictwa. 
Rozwój modelarskiej braci nakręcał tym bardziej, że odkąd po raz pierwszy odwiedziłem lotnisko modelarskie koło Starogardu Gdańskiego, pałałem zazdrością chłonąc atmosferę lotniczego pikniku, jaki tam panował w weekendowe dni.
Nie osiągnęliśmy nigdy takiego liczebności jak w Starogardzie, liczyło się jednak to, że w końcu można było do kogoś otworzyć gębę...

Vicomte  w pełni majestatu, na pikniku puszył się jak pawian...
Start do kolejnego lotu bojowego....za sterami nieustraszony pilot RAF -  sir Jejej

Vicomte podczas styczniowego pikniku;-)

                                      
Brek podczas jednej z akcji antydywersyjnych...

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Lekcja fizyki

   
        Ostatnio rozmyślałem ożywieniu silników spalinowych w moich modelach, które niestety odbywają  sen nieco dłuższy, niż zimowy (boję się pomyśleć co będzie, kiedy przyjdzie mi położyć palce na drągach nadajnika). Te bolesne rozważania cofnęły mnie do czasów prehistorycznych, bo 70-tych, by powspominać, jak wtedy odbywała się procedura odpalania silnika. Lekko nie było, bo w zasięgu portfela 13-letniego chłopaka były   najczęściej silniki samozapłonowe (w tamtych czasach nawet posiadanie silnika samozapłonowego było niezłym lansem). Paliwo do moich samozapłonów komponowałem sam w domowym laboratorium, a w komponenty zaopatrywał mnie mój tata, korzystając z uprzejmości zakładowych laborantek (O DZIWO! tam wszystko było dostępne!). Nie wiem, w jakim stopniu wpływ na pracę silnika miało to paliwo, bo z rozruchem bywało różnie, ale nigdy łatwo..
Pamiętam kwaśno-słodką historię z okresu 7 klasy (wtedy było 8), kiedy pochwaliłem się z kumplem naszej fizyczce, że na zbliżającą się lekcję na temat silników spalinowych, możemy ją uatrakcyjnić prezentacją silnika modelarskiego. Pani wyraźnie się ożywiła, MAŁO TEGO!, zrobiła się dla nas nienaturalnie miła. Myślę, że zaoszczędziliśmy jej sporo czasu, który musiałaby poświęcić na przygotowanie się do lekcji i przypomnienie sobie, który suw do czego służy;-)
Wszystko przebiegało zgodnie z planem, od momentu mocowania łoża do stołu byliśmy bohaterami, stroszyliśmy się jak pawiany i zastanawialiśmy, które ze współ-klasistek będą zasługiwały na dotrzymanie nam towarzystwa po lekcjach. Procedura uruchamiania wywoływała odgłosy podziwu, dla wszystkich był to mistyczny seans. Do napełniania zbiorniczka paliwa i zalewania tłoka używaliśmy strzykawki, po sali rozchodził się zapach eteru, czyli atmosfera była jak najbardziej słuszna. Następował później magiczny moment owijania palców kawałkiem tkaniny i kopanie śmigła do momentu kiedy silnik zaczynał reagować, czyli najczęściej kichać, pomrukiwać, odwzajemniać agresję kopnięciami w paluchy i następującym najczęściej bezruchem. W miedzyczasie dokręcaliśmy, odkręcaliśmy przeciw-tłok i iglicę, zalewaliśmy ponownie silnik, i tak w kółko.... Pani zaczęła się niepokoić, bo mijała 30 minuta lekcji, a silnik nie potwierdzał w żaden sposób, że teoria o suwach jest słuszna i sprawdzona. Morale małoletnich wykładowców podupadało, palce pęczniały z bólu... Nie chcieliśmy już nawet opływać w chwałę, tylko na I sekretarza Edwarda! NIECH BESTIA  RYKNIE CHOĆ MINUTĘ! 
Do przerwy zostało 10 minut. W czasie walki z bestią wyłożyliśmy trochę teorii o silnikach, co być może  powstrzymało panią przed przerwaniem operacji. Poza tym i tak niewiele wniosłaby do lekcji, więc przebieg wypadków ją nawet rozbawił. 
W momencie, kiedy nasz duch chylił się powoli ku upadkowi, silnik niespodziewanie zagadał!. Nadal chrypiał, kaszlał, trząsł się razem z naszymi nogami, jednak tym razem magiczne zabiegi regulacyjne przyniosły mu ulgę i klasa mogła zobaczyć na własne oczy, poczuć nozdrzami, usłyszeć uchem, jakim geniuszem był koleś, który wynalazł suwy.
Wprawdzie silnik pracował niecałą minutę (zapomnieliśmy dolać paliwa), ale honor został uratowany, a teoria zwyciężyła!
Za wybawieni z opresji, pani psor uraczyła nas piątkami, nikt jednak nie chciał z nami na temat suwów już rozmawiać... nie przekonaliśmy też nikogo do tego, że modelarstwo, a silniki w szczególności, to zajefajna zabawa. 
Może nie był to spektakularny pokaz, ale nie żałowaliśmy takiej decyzji, bo przynajmniej nie było nudno.
Silnik, który ożywialiśmy, to ruski Rytm 2,5cm. Byłem posiadaczem nad wyraz krnąbrnego egzemplarza (być może cały ten typ tak miał). Latałem później modelem uwięziowym AKROBAT, który "bestia" napędzała i znienawidziłem ten duet za to, co mi robił na ziemi i w powietrzu.
Najgorsze było to, że cierpieniom fizycznym nie było końca, bo 2,5 cm3 generowało na tyle duży moment obrotowy, że każde odbicie śmigła kończyło się sykiem, nie wytrzymywały nawet szmaty którymi owijało się palce.
Wcześniej miałem Perkoza na uwięzi, z silnikiem MK-17 (też ruskim), jednak jego historia była krótka, choć piękna, a silnik mruczał jak nie-ruski. O tym jednak innym razem..

                                                                                                   foto: pfmrc Wojtek WL
                      Tak wyglądała bestia, która miała to do siebie, że czasem dawała się ujarzmić. 

niedziela, 7 kwietnia 2013

Tu wieża...

   Cieszyłbym się bardzo, gdyby osoby, które miałem i będę miał przyjemność gościć na moim blogu, wyraziły jakiekolwiek opinie o tym, jak widzą to, co robię. Podążam po omacku, nie wiem nawet, czy kogoś takie opowieści mogą  zainteresują.. Być może powinienem pójść w innym kierunku, niewątpliwie nie zamierzam poprzestawać na wspomnieniach, natomiast nie chciałbym przekazywać wyłącznie suchych relacji z tego co robię i co widziałem, bo taki przekaz ma 90% materiału jaki dotyczy modelarstwa. Osobiście wydaje mi się, że takie przeżycia są nieobce dużej części modelarzy, rozmawiając z pokrewnymi duszami odnosi się często wrażenie że istnieją jakieś związki genetyczne i osobiście bardzo bym się cieszył, gdybym mógł poczytać o czyichś odczuciach, przeżyciach, a niekoniecznie stricte na analizach problemów technicznych i opisach nowych nabytków;-). 
Z góry dzięki za wsparcie.
Andrzej

piątek, 5 kwietnia 2013

Truskawkowe pole

     Tak więc kariera pilota paralotni zakończyła się, zanim się zaczęła. Oczywiście nie powinienem "wymiękać" i ciągnąć edukację dalej, ale ponieważ w okresie rehabilitacji po urazie, opętały mój umysł myśli o miniaturowym lotnictwie, temat latania został zawieszony..
W tym czasie powstawały ambitne plany pozyskania dla klubu lotniska. Znaleźliśmy lokalizację, która nie była wprawdzie snem-marzeniem, ale mogliśmy przy zaanektowaniu tego poletka pozyskać przychylność, a nawet pomoc inwestycyjną miasta. Teren byłych pól truskawkowych był lekko "pofalowany" i upodobnienie tego chaosu do lotniska wymagało udziału sprzętu cięższego niż łopata, grabie i kosiarka. Szczęście nas jednak nie opuszczało, gdyż po drugiej stronie drogi stacjonowała eskadra spychaczy pracujących na  pobliskim wysypisku śmieci. 
Idea latania jest w swej formie czysta jak dusza noworodka, nie spotkaliśmy się więc z wielkim oporem w  przekonaniu włodarzy Kwidzyna w temacie słuszności a wielkoduszności takiej pomocy. Prace ruszyły jesienią, wiosną mieliśmy czerpać garściami radość z latania. Ja wprawdzie zawiesiłem sny o lataniu lajf, ale zbroiłem się w gadżety służące do wyniesienia pod obłoki pierwszej w moim życiu maszyny latającej RC, czyli kontrolowanej falami mózgowymi i trochę radiowymi;-)

Część z braci klubowej w tym czasie również nie próżnowała, bo szkoliła się na kursach motolotniowych. Niestety, wypadki z kursu paralotniarskiego skruszyły ducha części załogi, co odbiło się dość boleśnie na populacji kwidzyńskich lotników. Nastąpiło też spore rozproszenie załogi i w zasadzie każdy szedł w swoją stronę, wierząc że i tak wiosną spotkamy się wszyscy na lotnisku.


Budowa wyśnionego lotniska w Bądkach k. Kwidzyna. Byliśmy wtedy dumni z takiego  rozwoju sytuacji


....i jakiś czas później

czwartek, 4 kwietnia 2013

Przepuklina

Rok 2000 okazał się dla mnie przełomowy nie tyle z powodu magii kalendarza, ile z powodu eksperymentów, które zacząłem przeprowadzać w tym szczególnym roku na swoim duchu i ciele. 
Na desce z żaglem wprawdzie zacząłem pływać nieco wcześniej,ale to na początku 2000 musiałem się położyć na stół i dać chirurgom połatać przepuklinę, której jesienią się nabawiłem próbując zadrzeć z naturą, i pokazać jej że jestem istotą wyjątkową, bo zdolną do surfowania także podczas powietrznej rozpierduchy. 
Matka natura potwierdziła jedynie to, że nie ma we mnie nic wyjątkowego, poniewierając mnie fizycznie (psychicznie nie zwątpiłem w swoją moc, co pewnie jest objawem jakiejś choroby).
Zaraz po nastaniu nowo panującego millenium zostałem wciągnięty przez kolegę Edka w następne szaleństwo. Był jednym z prowodyrów zawiązania stowarzyszenia tchnącego miłością do lotnictwa. Grupa była stosunkowo jednomyślna światopoglądowo- parcie na motolotnie i paralotnie. Jako że trafiłem z łapanki, nie potrafiłem określić się ideologicznie, więc bełkotałem coś o modelarstwie do którego chciałbym wrócić po latach, a i chciałbym latać, ale niekoniecznie na obiektach lotniczopodobnych, a w ogóle to nie wiedziałem czego chcę. Natomiast wtedy, na tym założycielskim zebraniu po raza pierwszy doznałem przebłysku świadomości, że w tych czasach modelarstwo musi być tym, co pozostawało w latach 70-tych (i pewnie długo potem) w sferze marzeń.
Mieliśmy jednego aktywnego awiatora, a był nim Witek, który kiedy przyszedł spóźniony na pierwsze spotkanie, zelektryzował mnie swoim wizerunkiem. Kiedy wszedł do sali , w jego oczach zobaczyłem szaleństwo, miał przyspieszony oddech i chaotyczne ruchy. Zacząłem się więc zastanawiać, czy na pewno wiem co robię i może nie jest jeszcze za późno, żeby powiedzieć że to nie moja bajka i po prostu opuścić salę.
Jak się okazało, obłęd rysujący się na twarzy Witka wziął się z tego, że dwie godziny wcześniej szybował   paralotnią wzdłuż jakiegoś klifu, przez co spóźnił się na zebranie. Nie myślałem że to tak długo trzyma...
Później był zabieg na przepuklinę i nastała wiosna...

Paralotnie i gips

      Wiosna jest porą, kiedy wraz z narastającą aktywnością słońca (nie mówię tu o roku 2013, lecz 2000;-) wybudzamy z letargu wyobraźnię i tworzymy mniej lub bardziej odważną wizję tego, co uczyni nas szczęśliwszymi (najczęściej ten stan kończy się wczesną jesienią). Samo słońce bowiem nie wystarczy, ono ma być tylko naszym sprzymierzeńcem. 
We frakcji paralotniowej naszego klubu lotniczego wykluł się  pomysł, że nasza brać powinna wykazać się działaniem, a ponieważ motolotniarze nie mogą się uaktywnić nie mając swojego lotniska, należy zacząć skromniej, ale z pazurem. Został rzucony pomysł na zorganizowanie kursu paralotniowego. Prowodyrzy tej akcji dogadali się z włodarzami lotniska w Lisich Kątach, znaleźli ekipę szkolącą i uzgodniono termin majowy. 
Zebrało się 11 śmiałków mających uczestniczyć w szkoleniu. Jednym z nich byłem ja (wyszedłem z założenia, że każda forma bujania w obłokach jest słuszna). Moja rana po zabiegu na przepuklinę jeszcze się nie zabliźniła, więc dręczył mnie mały niepokój, czy na pewno podjąłem słuszną decyzję. 
Szkolenie trwało tydzień, z czego przez pierwsze cztery dni chłonęliśmy teorię plus drobne zabiegi praktyczne, a to z tego powodu, że trafiliśmy na głęboki niż atmosferyczny i w zasadzie nos z hangaru wystawialiśmy w krótkich przerwach pomiędzy opadami, żeby choć na chwilę rozłożyć skrzydła paralotni i zmierzyć się z napełnianiem komór powietrzem. Później następowało suszenie skrzydeł, i tak w kółko...
W końcu czwartego dnia coś drgnęło i pojawiła się nadzieja na pogodę. Zaistniał jednak inny problem, wiatr  zmieniający nieustannie kierunek. Nie był jednak na tyle silny, żeby przeszkodzić mocno już zdeterminowanym, przyszłym zdobywcom przestworzy. 
To był prawdziwy cyrk. Próby pierwszych skoków kończyły się glebą, przeciąganiem po murawie naszych umęczonych ciał, przeprowadzkami w coraz to  inny rejon lotniska. Ponieważ jednak morale stało na wysokim poziomie, jednomyślnie walczyliśmy z żywiołem.
Moim problemem kluczowym okazała się jednak rana po operacji, nie liczyłem się z tak dużym obciążeniem mięśni podczas podrywania paralotni i modliłem się tylko w duchu, żeby nie trafić znów pod nóż.
Następne dni nie przyniosły większych zmian pogodowych, jednak wykonywaliśmy już coraz dłuższe skoki, w sobotę krótkie loty, a przed zmrokiem szybowaliśmy już na pełnej wysokości. Niedziela była dniem jak najbardziej lotnym, niestety wiatr kręcił nadal i dla mnie w tym dniu kariera się zakończyła.
Startowałem przy wietrze odchylonym od osi liny o jakieś 30st i w momencie, kiedy oderwałem się od ziemi skrzydło zaczęło odwracać się od kierunku holu. Ponieważ w pierwszej fazie startu nie mamy jeszcze możliwości sterowania skrzydłem, nie zdążyłem zareagować i po wypięciu liny skrzydło w zasadzie runęło na ziemię, lecąc z wiatrem. Opierając się nogą o murawę, skręciłem staw skokowy i z bałaganem w głowie pojechałem do zaprzyjaźnionego już szpitala.
O ironio! nie trafiłem na stół operacyjny z powodu przepukliny, tylko na repozycję stawu skokowego;-)
Lizałem się więc z podwójnej rany, a mając sporo czasu na przemyślenia, zacząłem cknić mocno za marzeniem niechcący wypowiedzianym podczas pierwszego spotkania klubu- żeby owszem latać, ale niekoniecznie siedząc w obiekcie latającym;-)
Pamiętny kurs nie zakończył się tylko moim wypadkiem. Po moim urazie szkolenie się zakończyło, a było kontynuowane tydzień później na lotnisku naszych instruktorów. Jeden z naszych kolegów doznał tydzień później ciężkich obrażeń, z których wylizuje się pewnie do dnia dzisiejszego. Nie osądzam tu instruktorów,  bo nie mam do tego kwalifikacji, moje wrażenia z tego szkolenia były i są jednak takie, że tempo szkolenia, spowodowane presją związaną z pogodą, spowodowało błędy, które w innych okolicznościach przyrody byłyby do uniknięcia. To trochę tak jak z modelami, które chcemy oblatać pomimo złych warunków meteo. Cóż po euforii zainicjowanej marzeniami, jeśli za tą nie pokorę przyjdzie nam zapłacić utratą tego co stworzyliśmy. Tylko porównanie jest niestosowne, bo w przypadku lotnictwa stawka jest najwyższa..


Tak wygląda pilot paralotni z zepsutą nogą...






Bezsenność i sterowiec

Chciałbym zatrzymać się na ostatnim etapie ewolucji mojej modelarskiej wyobraźni, mianowicie na sterowcach. Wyglądało to tak - któregoś- bodajże w 2003 roku, nocną porą, przewracając się z boku na bok w łóżku, rozmyślałem nad tym, jak fajnie by było pogodzić się z chorobą psychiczną która do mnie wróciła po 25 latach modelarskiej absencji. Ba! uczynić z niej pożytek!
Owocem tej bezsenności było coś na kształt balona, który nie byłby jednak balonem (bo za balonami nigdy nie przepadałem), a raczej czymś o dużym kadłubie, zdolnym pomieścić jakieś hasło reklamowe (reklama dlatego, że miałem powiązania z tą branżą). Po następnych nieprzespanych nocach doszedłem do wniosku, że z koniem się kopał nie będę i osiągnąłem wewnętrzny kompromis, którego owocem był zarys sterowca. Ten stan ducha zapewnił mi spokój do następnej nocy;-)
Tu zaczęły się schody mające prowadzić do metody sterowania takim (o zgrozo!) nie-samolotem. Te schody, jak się później okazało, były schodkami z układanki Lego, w konfrontacji z tymi, które mają  mnie doprowadzić do stworzenia powłoki sterowca.
Na tym etapie bezsenności zacząłem węszyć w internecie (już wtedy dość zasobnym). Pomocne okazały się fotki i strzępy informacji zza oceanu (tego po lewej stronie), gdzie jak odniosłem wrażenie zabawa w sterowane balony była wtedy dość popularna (co tu dużo gadać- sterowce europejskie po wpadkach sprzed ostatniej wojny nie dały się po jej zakończeniu specjalnie polubić (w przeciwieństwie do swoich braci z ojczyzny Donalda, gdzie prawie wszystko co nadmuchane, jest lubiane;-)).
Europejskie konstrukcje miniaturowych zeppelinów w necie specjalnie się wtedy nie obnosiły (na pewno jednak latały).
To co działo się później, było na tyle zakręcone, że pamiętam tylko strzępy moich poczynań i efekt końcowy w postaci powłoki o wrażliwości bańki mydlanej i gondoli, która gdyby nie mój przyjaciel Zenek (szaman elektroniczny) nie ożyłaby pewnie do dziś.
Wtedy zaczęła się przygoda z materią ożywioną. Ożywioną dosłownie, bo kiedy sterowiec po raz pierwszy wzbił się ponad parkiet sali gimnastycznej, w zaprzyjaźnionej szkole podstawowej (poprzez koneksje uczęszczającej do niej mojej córci), świadkowie tego incydentu łudząco przypominali bohaterów filmu "Lot nad kukułczym gniazdem".
Niestety, dzień nie zakończył się druzgoczącym sukcesem. W amoku przypominającym Ikara w ostatniej fazie jego lotu, postanowiłem, że nauczę sterowiec latać po naszym przecudnym niebie, nieopodal nie mniej cudnego zamku (kiedyś będącego własnością mnichów używających logo w kształcie krzyża), do którego sterowiec doprowadziliśmy, trzymając go za postronki (niczym zwierzynę na rzeź) . Oczywiście całe to nadprzyrodzone zjawisko miało być zarejestrowane i wykorzystane do propagandowego materiału, otwierającego mi drogę do sławy niewiele ustępującej tej, która do dziś towarzyszy braciom Wright.
Ta zuchwałość zakończyła się dramatycznie - sterowiec po wykonaniu karkołomnego, prawie niekontrolowanego lotu, rozpruwszy powłokę o narożnik rynny dachu sąsiedniej kamienicy, zsunął się po ścianie i padł bez życia na chodnik, obok oszołomionych przechodniów (pewnie myśleli że są świadkami lądowania kapsuły z pierwszym kotem-astronautą na pokładzie). Byłem o tyle czysty, że przezornie przekazałem stery nadajnika Mrqsowi (ja mianowałem się wtedy jedynie słusznym operatorem kamery). Marek po tym locie nie robił wrażenia sprawcy katastrofy, nie robił nawet wrażenia człowieka pod wrażeniem, co osobiście mogę zrozumieć, bo jest niezwyczajnie spokojnym człowiekiem, sterowiec jednak,  jako materia na chwilę ożywiona prawdopodobnie mu tego nie wybaczył.
Nigdy już nie odważyłem się powtórzyć lotu RC w plenerze (tylko na uwięzi). Dziś takie konstrukcje latają, wtedy jednak napęd szczotkowy plus delikatna, mylarowa powłoka nie rokowała dobrze. Było to pewnie możliwe, ale tylko w warunkach meteo bez cienia termiki i wiatru.
Do tematu sterowców wrócę:-)

                                       
                                              Napełnianie powłoki helem

 

Montaż gondoli, są problemy, bo...ręce się trzęsą;-)
Pierwszy wzlot, zaczyna się seans hipnozy
Start pod zamkiem, za chwilę linka asekuracyjna zostanie wypuszczona..
Sterowiec jest poza kontrolą..

środa, 3 kwietnia 2013

Początek

          Jak każdy kto w swoim życiu miał szczęście realizować swoje pasje, tak i ja, idąc za tym zewem natury chciałby się swoją radością tworzenia podzielić ze współplemieńcami, zostawiając ślad po mojej miniaturowej twórczości we wszechogarniającej naszą rzeczywistość sieci.
Nazwa mojego bloga jest zainspirowana oczywiście kultowym wydawnictwem pana Wiesława Schiera, co mam nadzieję mi wybaczycie i nie poczytacie tego jako plagiat. Powód mojej inspiracji jest prosty - na samo wspomnienie o książkach ww twórcy po moim grzbiecie galopują ciary, a kiedy przewracam pożółkłe już strony "Miniaturowego Lotnictwa", wracam na moje ukochane lotnisko w Płocku (wtedy tam mieszkałem) i  modelarnię Domu Kultury, gdzie układałem na podziurawionej od szpilek desce, pierwsze dźwigary i wklejałem pierwsze w życiu żeberka do skrzydeł, które szybowały już na etapie czytania planów;-)
 Wyobraźnia była jeszcze bardziej wyrafinowana i wszystkie modele z fotografii książki widziałem kołujące w podskokach po murawie lotniska, mieszkające później w hangarze ze swoimi dużymi braćmi, wijące się po niebie w pulsującym od gorąca powietrzu lub toczące powietrzne bitwy. Nie widziałem tylko jeszcze wtedy połamanych kadłubów i skrzydeł wymieszanych z trawą, dziesiątek fragmentów balsy, laminatu,  silników oblepionych ziemią, które to szczątki trzeba było zbierać, by później próbować złożyć do kupy te puzzle i znów wystartować...
Przyszedł też czas na pierwsze próby w powietrzu - z tego co mi najbardziej zapadło w pamięci, to loty pierwszego szybowca A1 Sowa (tak wtedy tą klasę nazywaliśmy, nie wiem jak teraz to się mianuje), Wicherka (niestety nie był to chyba odpowiedni moment na drabinie edukacji i kultowa konstrukcja w moich rękach okazała się nie-lotem, za co mi wstyd do tej pory;-)). I w końcu model uwięziowego Perkoza (ten za to jak najbardziej latał, i to tak, że wtedy po raz pierwszy doznałem wacianych nóg i bałaganu w głowie porównywalnego chyba tylko z orgazmem).
Później nastąpiła przeprowadzka do Kwidzyna, pierwsze kroki w kierunku poważnym, bo edukacji lotniczej  (niestety lotnikiem nie zostałem z powodów do tej pory mi nieznanych;-)) i po 25 latach powrót do modeli (tym razem RC, o której to metodzie panowania nad lotem  w tamtych czasach śmiałem tylko pomarzyć).
Na razie tyle o sobie, nie chciałbym zanudzić czytelnika, a do modelarstwa zniechęcić w szczególe;-)

Model szybowca A1 Sowa (produkowany do dziś - genialna konstrukcja?;-))  foto: kartonwork.pl
Jedyny ślad po Perkozie  w sieci.....foto:archiwum Allegro

Moja pierwsza wizyta na płockim lotnisku (na fotce z Markiem - moim starszym kumplem;-) foto: Tata
Biblia wielu modelarzy, kopalnia wiecznie żywej wiedzy... foto: archiwum allegro