niedziela, 14 kwietnia 2013

Lasek Kabacki

........Tak więc trenerek Hackerek przeżył moją z nim walkę o nasze wspólne przetrwanie i powróciliśmy do Kwidzyna, żeby zaopatrzyć drobne rany. Następnego dnia był w zasadzie gotowy do lotu i pomimo silnych obaw zapakowaliśmy się z Brekiem i modelem do samochodu i pojechaliśmy nakręceni  do Bądków. Ponieważ lądowisko leżało w tym czasie dopiero w sferze naszych plano-marzeń, startowało się z ręki i lądowało na zasadzie - jakoś to będzie..
Start z ręki wydawał mi się wtedy karkołomnie trudny, bo musiałem się liczyć z momentem obrotowym śmigła, małą prędkością i szybkim przejęciem drążka sterowego po wyrzucie. Do tego dochodził nieustająco kapryśny silnik (znam kapryśne kobiety, ale nie aż tak.. ), który często obrażał się na samolot zaraz po starcie.
Te wszystkie czynniki złożyły się na czarną serię wypadków lotniczych, których przyczyną był najczęściej jednak błąd pilota. Zanim się ogarnąłem z lataniem, trenerek wyglądał jak Frankenstein, ale moja  determinacja była już wtedy tak silna, że pomimo silnego poczucia estetyki przez moją osobę, Hacker był najpiękniejszym obiektem latającym, pod warunkiem, że chciał latać.
Z resztą - co tu gadać - gdybym był niegodzien miana pilota, model przestałby istnieć, a ja jednak byłem w stanie naprawiać na bieżąco drobne krzywdy, które wyrządzałem modelowi, żeby następnego dnia znowu pędzić na lotnisko i mniej lub bardziej pokracznie - ale latać! No i w końcu, kiedy już wydawało mi się że mogę zostać wylaszowany na pilota, zdarzyło się coś, co zawiesiło moją edukację na następny miesiąc.....
Latałem już całkiem sprawnie, ale żeby życie nie było zbyt proste, samolot podczas jednego z lotów, na wysokości ok 150m postanowił sprawdzić, czy jest możliwy lot bez skrzydeł.....Jakaś niezbadana, dywersyjna siła oddzieliła kadłub od skrzydeł... Mnie pozostało podziwiać powoli odlatujące  z wiatrem w kierunku Kwidzyna, wirujące skrzydło i udający rakietę (z tym, że rakiety zazwyczaj lecą w odwrotnym kierunku) kadłub, na pełnych obrotach silnik lecący na spotkanie z matką ziemią..
To był koniec.......ręce mi zwisły; jedna z nich trzymała nadajnik czeszący anteną trawę, na znak kapitulacji. Gapiłem się tępo na las, w którym znalazła schronienie ważniejsza część modelu. Ot k...... lasek Kabacki - pomyślałem (teraz bym pewnie nawiązał do brzózek). Zbliżał się zmrok, więc nie było opcji rozpoczęcia akcji ratowniczej kadłuba, musiałem się więc pogodzić ze stratą skrzydła na 100% i stratą kadłuba na 50%, bo szukanie igły w stogu siana wydaje się być dobrym porównaniem do zaistniałej sytuacji.
Rano zaniosłem do pracy smutną nowinę (wszyscy wydawali się łączyć ze mną w bólu, choć niektórzy, jak odniosłem wrażenie- kamuflowali szczere reakcje). Zwerbowałem 10 chłopa + mojego Breka do akcji poszukiwawczej i z nadzieją w sercu, wiarą w przyszłość miniaturowego lotnictwa wyruszyliśmy na poszukiwania.
Nie byłem  nawet w stanie ocenić  precyzyjnie miejsca katastrofy (dla mnie to odpowiednie słowo) bo odległość ode mnie była zbyt duża. Poszukiwania trwały 2 godziny i zakończyły się....sukcesem. Może nie całkowitym, bo to co znalazłem, wbite w leśną drogę, nie przypominało mojego cudeńka, a raczej formę nieokreśloną - jak to w katastrofach lotniczych najczęściej bywa.
Z tego co znalazłem, do użytku nadawał się silnik (po rozebraniu do ostatniej śrubki i umyciu z ziemi) i bebechy. Z  płatowca zostawiłem tylko na pamiątkę statecznik pionowy, który jakimś cudem ocalał (z czymś mi się to kojarzy.....) cdn

Jedyny ślad po moim pierwszym modelu RC


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz