środa, 5 czerwca 2013

Korkociąg


Podstawowe szkolenie szybowcowe było sielanką, jakiej później nie doświadczyłem. W wieku, kiedy doczesne problemy (no może poza wyskakującymi pryszczami i nieśmiałością wobec płci przeciwległej;), starcie się z taką przygodą jak latanie czyniło mnie prawdopodobnie najszczęśliwszym młodzianem w PRLu. Nawet długie godziny spędzone na lotnisku w celu zaliczenia w dwóch lotach 6 min wniebowzięcia nie były godzinami spędzonymi w kolejce po papier toaletowy lub kawę- lecz godzinami wypełnionymi zapachem trawy, falującym od temperatury powietrzem i ludźmi, którzy odbierają na podobnej fali. No może poza instruktorami, którzy w znakomitej większości zachowywali się "belfersko". Jednym z wyjątków był Andrzej Kowalik, który (na moje szczęście) od początku do końca "podstawówki" był moim jedynym instruktorem, do tego nieskażonym bufonerią. Był w zasadzie partnerem do latania, tyle że nieco starszym i mającym wiedzę i doświadczenie. Każdy z nim lot powodował mały kroczek do przodu, konsekwentnie zbliżający mnie do dnia, kiedy zostanę w kabinie sam na sam ze swoją świadomością i umiejętnościami. Nigdy natomiast nie cofnąłem się w nauce z jego powodu, co przy wrażliwości nastolatka i nieodpowiednim podejściu do szkolenia może skończyć się w przypadku lotnictwa ekstremalnie. 
Pierwsze 70 lotów powtarzaliśmy jak mantrę, dążąc do zbudowania idealnego kręgu nad lotniskiem, gdzie prostokąt, który kreślił na niebie szybowiec miał być na tyle foremny, żeby przy każdym z  zakrętów tracić  ok 50m wysokości - tak, żeby na ostatniej prostej zostało jeszcze 50 m pułapu potrzebnego do bezpiecznego lądowania. Teoretycznie zadanie było proste, ale ocena odległości od punktu lądowania i korekta lotu w stosunku do zmieniającego się na każdym boku prostokąta kierunku  wiatru była dużą sztuką. 
Opanowanie tej umiejętności stanowiło fundament do wykonania jakiegokolwiek kroku do przodu - wszak  bezpieczny start i lądowanie w odpowiednim miejscu to dwie kluczowe fazy lotu.
Co było (i jest) okrutną rzeczywistością - ponieważ szybowiec wyczepiany był na wysokości 200-250m - w przypadku jakiegokolwiek błędu prowadzącego do "przepadnięcia" szybowca (dla laików - jest to utrata sterowności  w związku np. ze zbyt niską prędkością skrzydła względem strug powietrza, prowadząca do  ich oderwania się od powierzchni skrzydła, czego skutkiem jest najczęściej niekontrolowany korkociag), prawdopodobieństwo wyjścia z opresji było niewielkie. Spadochron nie wchodził w rachubę, bo czas potrzebny do wyjścia z szybowca, później uwolnienie czaszy "spadaka" i czas potrzebny na jej rozwinięcie przekraczał czas utraty wysokości związanej z tymi czynnościami. Wyprowadzenie z korkociągu spowodowanego "przeciągnięciem" szybowca (moment oderwania strug powietrza od górnej powierzchni skrzydła) było możliwe, ale pod warunkiem, że miało się "pod sobą" jeszcze przynajmniej 100m wysokości i posiadło umiejętność natychmiastowej reakcji na stery w przypadku takiego błędu.
Dlatego tak ważne było śledzenie prędkościomierza i niedopuszczenie do osiągnięcia prędkości minimalnej. Ryzyko "przeciągnięcia" pojawia się najczęściej podczas wykonywania zakrętów, kiedy szybowiec potrzebuje więcej energii do pokonania oporów, co z kolei kosztuje utratę prędkości; przy braku reakcji (przyspieszeniem szybowca przez pchnięcie drążka steru wysokości) jest to idealna sytuacja, żeby szybowiec "zwalił" się w korkociąg.
Czapla miała tą zaletę, że była wysokim górnopłatem (skrzydła mocowane w najwyższym punkcie kadłuba), co powodowało dużą stateczność tego szybowca (utrudniającą szybkie przepadnięcie) i drugą zaletę (to co z jednej strony stresowało) trzeszczącą konstrukcję, która bardzo wyraźnie sygnalizowała zbliżanie się do prędkości krytycznej. Trzeba było być głuchym, żeby nie słyszeć kiedy w takiej sytuacji szybowiec krzyczał: "prędkość k........, prędkość!!!"
Tak więc ogólnie rzecz ujmując, nie należało zastanawiać się nad brakiem spadochronu i korkociągami, należało natomiast czuwać jak zając i nie dać się złapać lisowi z kątów;-)



foto: albanpix.com
Tak się często kończy przeciągnięcie na małej wysokości (pilot jest prawdopodobnie kotem)... Pilotaż modeli jest zdecydowanie mniej kontuzyjny....


sobota, 25 maja 2013

Lepiej trącać.....

    Wraz z nastaniem wakacji rozpoczął się obóz w Lisich Kątach, gdzie jak już pisałem, okoliczności przyrody były (i nadal są) przeurocze. Lotnisko otoczone lasem, z pięknym wzgórzem na jego północnym skraju (z tego wzgórza przed wojną startowały za pomocą lin gumowych ciągniętych przez junaków szybowce do podstawowego szkolenia) , z hotelem i salami wykładowymi, słowem- wszystko, co potrzebne, żeby  z nieokrzesanego małolata zrobić...no właśnie...kogo? pilota śmiercionośnej"rury"?
Ale o tym się nie myślało, Myślało się natomiast o zdaniu teorii i samodzielnym locie, który na początku obozu wydawał się nadal nierealnym snem.
Sytuacja zresztą nie sprzyjała urealnieniu tego snu, bo nad rejonem lotniska przewalał się front za frontem (atmosferyczny;-)  na przemian tłukliśmy teorię, gapiliśmy się tępo na szybowce uśpione w hangarze i zastanawialiśmy, czy aby na pewno wystarczy nam wakacji, żeby wykonać choć jeden lot.
"Ogonek" szkolony rok wcześniej i mający już za sobą dziewicze uniesienia, pocieszał nas tylko starym porzekadłem: "lepiej trącać prącie w kącie, niźli latać w ciepłym froncie". Ta filozoficzna sentencja miała w nas obudzić pokorę wobec sił natury, które w odpowiednim momencie mają zezwolić nam na obcowanie ze sobą (no może za dużo powiedziane, bardziej - otarcie się o ich majestat), jednakże pod warunkiem, że uszanujemy ich aktualny nastrój zwijając się w kłębek i patrząc cierpliwie ku niebu, wypatrując zwiastunów przychylności.
Tymczasem tak nie zamierzaliśmy postąpić, bo po co była gitara i towarzyszące jej okoliczności, o których pisać nie wypada, bo młodego czytelnika mógłbym zrazić do lotnictwa, a nie jest to moim zamiarem. Mogę tylko zdradzić, że Tadziu Wojtaś miał rozbity w lesie obok hotelu namiot (nie pamiętam, co go do tego skłoniło). Był to genialny azyl, bo byliśmy poza zasięgiem rażenia ponurych instruktoro-opiekunów, a jednocześnie mieściliśmy się w regułach, jakie w czasie trwania obozu obowiązywały. Ogólnie przyznać muszę, że czasy w ogóle luźniejsze były, opiekunowie nie sparaliżowani zasadami, których dziś panicznie się boją nadwyrężać (czemu dziwić się nie należy, bo rodzice mocno roszczeniowo-zażaleniowi się porobili).
Pomimo (a może na skutek) naszego rozpasania, po ok 2 tygodniach słońce zaczęło na lotnisku gościć coraz częściej. Należało się ogarnąć, od pierwszego więc "lotnego dnia" nastała pruska dyscyplina, która nie służyła raczej naszym rozkołatanym organizmom.
Pobudka o 5.00 nie należała w tym okresie życia do standardu (nikt nas nie uprzedził o tak nieludzkim traktowaniu), więc atmosfera nieco się zagęściła, a wspomnienie poprzednich dni wydawało się jakimś błogim snem. Było już tak codziennie - pobudka, bieg po schodach na śniadanie, repertuar stały: bułki, margaryna, dżem, sztuczny miód, ser, jakaś mleczna papka, kawa zbożowa i jeszcze przeżuwając bieg pod hangar...
Lotnisko o tej porze spowijała magia chwili - często ścieliła się poranna mgła, szybowce pokryte rosą parowały pod wpływem wschodzącego coraz wyżej słońca, zewsząd dochodziły do nas głosy ptaków, powietrze zaczynało falować wraz ze wzrostem temperatury i tylko perspektywa wzlotów miała zaburzyć za chwilę tą harmonię. A może nie do końca- przecież loty szybowców o poranku to naturalny stan tego miejsca.
Kolej rzeczy była taka: odsuwanie drzwi hangaru, wyciąganie szybowców, przepychanie przez całą ekipę na "kwadrat" (miejsce startu, wyznaczane w zależności od kierunku wiatru w różnych częściach lotniska). W tym czasie organizował się kwadrat - przypinano płócienne znaki pokazujące kierunek wiatru i miejsce lądowania, stanowisko kierownika lotów, rozstawiała się wyciągarka szybowców i ściągarka liny holowniczej.
Zanim rosa na dobre odparowała, szybowce wahadłowo startowały piką w górę, wykonywały krąg nad lotniskiem, lądowały; za chwilę ekipa szybko spycha "ptaka" z pasa lądowania, szybka zmiana pilota, podczepienie haka, tarcza w górę i start. Nie pamiętam ile dziennie obywało się lotów, ale jeden lot trwał ok 4 minut, a nas-żółtodziobów było tyle (była jedna żółto-dzióbka Agnieszka), że trzeba było mieć szczęście, żeby wykonać 2 loty w ciągu lotnego dnia; pozostały czas spędzaliśmy na gapieniu się w niebo i przepychaniu szybowca na miejsce startu. Oswajaliśmy się z powietrzem, trzeszczącą Czaplą i całą otoczką towarzyszącą naszemu raczkowaniu po tym nowym, magicznym świecie.
Cały kurs podstawowy odbyliśmy na Czapli - szybowcu mocno archaicznym, pierwszej konstrukcji dwu-sterowej oblatanej w `52 roku. Był to ostatni rok szkolenia na tym szybowcu w Lisich Kątach; i nie dziwota, bo to drewniane cudo w powietrzu dostarczało sporych emocji;  kiedy panowały warunki termiczne, każdy "bąbel" ciepłego powietrza uderzający od spodu w skrzydła uaktywniał orkiestrę dźwięków generowanych przez łączenia drewnianej konstrukcji, okucia, bloczki, linki sterowe i Bóg jeden wie, jakie jeszcze instrumenty. Będąc zawieszonym na wysokości 200m bez spadochronu i możliwości jakiegokolwiek odwrotu, odgłosy rozpadającej się stodoły dobywające się z wszystkich zakamarków Czapli nie nastrajały optymistycznie, choć z czasem można się było do tego przyzwyczaić.
Czaplą latało się bezstresowo tylko o świcie i zmroku, kiedy uśpione już powietrze nie zakłócało spokoju organów tego czcigodnego weterana i wtedy szybowiec ciął powietrze jak masło.
Mieliśmy prawdopodobnie szczęście być jednymi z ostatnich pilotów zamykających erę szybowców o konstrukcji tak archaicznej, przystosowanej jeszcze do startu z lin gumowych......


                                            foto : http://www.szybowce.fotoedytor.com
                            Tak wyglądał start Czapli- tarcza w górę (znak dla obsługi wyciagarki) i dzida!
                                          Lotnisko Lisie Kąty z lotu ptaka (może być Czapli;-)










czwartek, 23 maja 2013

Lisie Kąty


       Niemoc mnie ogarnęła w pisaniu więc pozwoliłem sobie na małą pauzę żeby się pozbierać i kontynuować to co zacząłem z wiarą, że ma to jakiś ukryty sens... Szczerze- nie z własnej nawet woli a za pomocą  kopniaka wymierzonego przez bliską mi osobę (być może bardziej wierzącą w to co robię niż ja sam). Zagrzebię się w dalszym wspominaniu, odstąpię jednak na chwilę od tematu modelarstwa, skupiając się na inspiracji, bez której ta zabawa nie miała by pożywki. 
Jak u każdego kto oddał serce lotnictwu - ewolucja i mnie zaprowadziła do momentu, kiedy się chce  zmaterializować  marzenie o lataniu. Nie mam tu na myśli skoków z dachu  z prześcieradłem lub parasolem, a o lataniu prawdziwym - śnie dokonanym. Żeby sen ucieleśnić należało wstąpić do aeroklubu. Ponieważ mieszkałem od kilku miesięcy w Kwidzynie, najbliższym miejscem mogącym mnie uczynić lotnikiem był Aeroklub Grudziądzki z siedzibą na lotnisku w Lisich Kątach. Był to rok 1980 (niewiarygodne!). Wtedy byłem bardzo oporny na wstępowanie do czegokolwiek, bo uczestnictwo w jakiejkolwiek formacji w Polsce Ludowej kojarzyło mi się z podstępem i tej niechęci nie była w stanie wyrugować nawet tak pięknie brzmiąca nazwa, jaką jest aeroklub.
Specjalnie się zresztą nie pomyliłem, bo zanim doszło do czegokolwiek związanego z lataniem, podsunięto nam - przyszłym Ikarom - cyrograf zaprzedający w przyszłości nasze dusze armii! Według tego oświadczenia mieliśmy po ukończeniu wszelkich szkoleń aeroklubowych kontynuować edukację lotniczą pod skrzydłami sił zbrojnych. Do dziś nie mogę pojąć, jak można 15-latkowi tak skrzywić wizję przyszłości. Armia w tamtych czasach nie miała najlepszego PR-u, więc tylko niezłomna wiara we wniebowzięcie była w stanie uśpić na chwilę nienawiść do munduru i podpisać taką lojalkę. Nie twierdzę jednak, że nie było takich, którym taki podpis przyprawiał o mdłości, bo i  tak planowali zakończyć edukację lotniczą na "rurach", jak się mawiało na MIGi 19, tudzież inne ptaki wojny o rurowych kadłubach. Ale czemu byli do tego zmuszani do takiej deklaracji tacy jak ja - miłujący pokój i samoloty owszem - ale niekoniecznie plujące pociskami i rakietami??!!!!
I żeby nie było posądzeń o hipokryzję - to, że robi się makiety samolotów bojowych, w moim pojęciu nie oznacza pasji dla wojny. To tak, jak niekoniecznie brzdąc biegający po podwórku z wodnym pistoletem jest potencjalnym kilerem (w co niektórzy rodzice święcie wierzą).
Tak więc nieco "nastroszony" trafiłem z kumplem "po pasji" Zenkiem, na zimowe szkolenie teoretyczne, które odbyło się w Grudziądzu. Teoria jest oczywiście jak najbardziej niezbędna do tego, żeby wykonywać tak odpowiedzialne zajęcie, jak powożenie maszyną latającą, ale akurat ta część edukacji niespecjalnie podniosła poziom mojej pasji do latania. Dla 16-sto latka wykłady z mechaniki lotu, meteorologii czy prawa lotniczego są ciekawe- pod warunkiem, że wykładowca nie jest przesadnie ambitny. W czasach PRLu (ponurych jak norweska pogoda) znakomita większość wykładowców nie miała pojęcia o pedagogice, więc na wykładach trzymała nas tylko energia wniebowzięcia. 
Na szczęście pierwsza część szkolenia przeminęła wraz z zimą  i dalsza część teorii miała towarzyszyć już przyjaźniejszym okolicznościom przyrody - Lisim Kątom.


środa, 17 kwietnia 2013

    Cofnę się do końcówki 70-tych lat (dokładnie nie pamiętam, bo kalendarz nie miał wtedy większego znaczenia, ale było to ok 7 klasy podstawówki). Wspomniałem już o uwięziowym "Perkozie" z silnikiem MK-17, który w przeciwieństwie do Rytma był baaaardzo przyzwoitym motorkiem. Mocy w nim nie było, ale i Perkoz nie był latającą siekierą, więc radził sobie bezproblemowo. Latałem wtedy systematycznie na asfaltowym kręgu Aeroklubu Ziemi Mazowieckiej i w modelu byłem zakochany. W tamtych czasach nie było łatwo - żeby polatać, należało przemierzyć "z buta" ok 5 km na lotnisko, z modelem pod pachą i  osprzętem serwisowym (w moim przypadku zamkniętym w magicznej, drewnianej walizce). Nikt wtedy się nie zastanawiał nad udogodnieniami transportowymi, bo potrzeba przygody wypierała niewygody (mały rym mi się przytrafił:-)).  Któregoś dnia, po lataniu, poszedłem z moim nieodłącznym kompanem - Golesiem, na kwadrat szybowcowy, gdzie Jak-12 wynosił je w powietrze. Żeby było wygodnie,  Perkoza ze skrzynką zostawilismy w hangarze samolotowym.  
Na kwadracie musieliśmy wyglądać na zamurowanych przez to, co widzimy, bo po jakimś czasie podszedł do nas jakiś człowiek (pewnie szybownik) i zaproponował, żebyśmy po wylądowaniu holówki porozmawiali z pilotem, a być może zabierze nas w powietrze. Z natury jestem nieśmiałkiem, więc ta propozycja była co najmniej nie na miejscu. Ja mam rozmawiać z pilotem??!! Przecież pilot to człowiek-kosmita,  wniebowzięty, którego od reszty śmiertelników dzieli mistyczna kurtyna!
Kiedy holówka wylądowała, pchnięci wewnętrznym nakazem i ręką prowodyra, pobiegliśmy w stronę samolotu i zaczęliśmy coś dukać w stronę pilota. W połowie człowiek - w połowie bóg zdławił silnik, wysiadł z samolotu i powiedział, że kiedy wróci, będziemy mogli po kolei z nim polecieć. Poszedł coś uzgadniać do szybowników, ja zamurowany nie wiedziałem, czy trwam we śnie, czy też może zbliża się apokalipsa...
Później wszystko potoczyło się błyskawicznie - ja leciałem pierwszy, Goleś chyba też leciał, ale tego już nie pamiętam, bo w głowie przewijał mi się zapętlony obraz lotu. Moment wyczepienia się szybowca i nurkowanie samolotu ze zdławionym silnikiem był na szycie tej pętli... 
Nie wiem, czy w tamtych czasach pilotów holujących obowiązywał już zakaz zabierania pasażerów, ale wiem, że dzięki temu (być może wykroczeniu) poczuliśmy o co chodzi w wniebowstąpieniu;-)
To, co nastąpiło kilka chwil później, pozwoliło mi dla odmiany doświadczyć ... lądowania bez spadochronu.....
Po powrocie do hangaru, przekrzykując się z Golesiem w wyrażaniu tego co nas spotkało, w miejscu, gdzie złożyliśmy modelarskie gadżety,  natknęliśmy się na pustkę...   Poszukiwania nie zmieniły rzeczywistości - musiałem się pogodzić ze stratą ukochanego latadła.  Domyślaliśmy się nawet, kto upodobał sobie mojego Perkoza; loty obserwowało dwóch kolesiów, być może nasiąkających w tym momencie bakcylem modelarstwa; tylko czemu miłość do lotnictwa w ich przypadku była tak zaborcza??
Podczas powrotu do domu w głowie przewalały mi się, na zmianę: obrazy z lotu samolotem, pustka, na jaką trafił mój wzrok po powrocie do hangaru i kolesie, którzy pewnie próbują  właśnie gdzieś w garażu odpalać silnik Perkoza.
Pamiętam też, że bałem się reakcji rodziców na wieść o bezsensownej utracie modelu, którego - bądź co bądź - byli sponsorami..
Po powrocie emocje puściły, przeryczałem pół nocy, ale już następnego dnia snułem znów marzenia i plany stworzenia czegoś na otarcie łez;-) 


poniedziałek, 15 kwietnia 2013


.....Po Jaskółce Hackera zostało więc tylko wspomnienie..... Żeby moje dopiero co raczkowanie miało sens, a miałbym szansę powstać, należało coś z tym problemem zrobić. Udałem się powtórnie do sklepu Krzyśka, który to był przeze mnie znienawidzony. Moja chrześcijańska dusza ciągnęła jednak do pojednania  i pretekst sam się znalazł. Po krótkiej analizie moich przygód Krzysiek ocenił, że ja potrzebuję coś debilo-odpornego, czyli niekoniecznie pięknego, acz niedrogiego i nade wszystko - odpornego na ubicie.
Dał mi jakiś chałupniczy kadłub (ni to samolotowy, ni to szybowcowy), skorupowe skrzydło (też z innej galaktyki), kazał to ze sobą połączyć, skleić statecznik poziomy według sporządzonego rysunku, i zapewnił, to będzie sprzęt odpowiednio dobrany do moich umiejętności. Nie zostawiłem wiele pieniędzy, więc jakiś miły akcent jednak nastąpił.
Pasji podczas składania tego czegoś mi zdecydowanie zabrakło, bo jak można pałać miłością do czegoś co przypomina......no może trochę V-1??!!??. Następnie posypało się  pasmo katastrof  (z tą tylko  różnicą, że moje błędy były już rzadkością, natomiast silnik był konsekwentny i nie odpuszczał). Grzechem by było, gdybym jednak nie pochwalił Krzycha za dobór płatowca; po pierwsze - konstrukcja przy lżejszych upadkach wydawała się faktycznie nieśmiertelna (musiałem mieć tylko zapas śrub plastikowych mocujących skrzydło), po drugie - naprawy odbywały się błyskawicznie, musiałem tylko dysponować sporym zapasem żywicy do łatania kadłuba.
Za szkody estetyczne (jakich niewątpliwie doznała moja dusza) zostałem jednak wynagrodzony ilością wylatanych godzin, bo faktycznie straszydło (nazwałem go wprawdzie od mojego góru -_Hendrixa -Little Wing, ale na taką nazwę nie zasłużył sobie) w powietrzu przebyło łącznie zdecydowanie dłużej, niż Jaskółka Hackera.
Nie zliczę połamanych śmigieł, bo toto nawet podwozia nie miało. Po co zresztą podwozie do lądowania w krzaczorach?.....
Model przeżył samego siebie, nie było mu w stanie nic zaszkodzić, bo kadłub pękał ciągle w tym samym miejscu, skrzydło było nieśmiertelne, czasem złamałem statecznik...ot takie popierdółki..
Któregoś dnia, po kolejnym drobnym uszkodzeniu, byłem już tak zmęczony tą jego nieśmiertelnością, że postanowiłem wysłać go na wcześniejszą emeryturę.
Tak naprawdę zrobił kawał dobrej roboty, bo pozwolił mi nie zniechęcić się do modelarstwa, które jednak wymaga sporej dozy determinacji, a pozwolił mi przekroczyć magiczną granicę swobody pilotażu.....

No może ze "straszydłem" trochę przesadziłem, ale przyznajcie - wygląda jakoś  metroseksualnie..
Stały fragment gry - pęknięty kadłub za silnikiem - może po prostu silnik  nie był od tego modelu?;-)

                                     


niedziela, 14 kwietnia 2013

Lasek Kabacki

........Tak więc trenerek Hackerek przeżył moją z nim walkę o nasze wspólne przetrwanie i powróciliśmy do Kwidzyna, żeby zaopatrzyć drobne rany. Następnego dnia był w zasadzie gotowy do lotu i pomimo silnych obaw zapakowaliśmy się z Brekiem i modelem do samochodu i pojechaliśmy nakręceni  do Bądków. Ponieważ lądowisko leżało w tym czasie dopiero w sferze naszych plano-marzeń, startowało się z ręki i lądowało na zasadzie - jakoś to będzie..
Start z ręki wydawał mi się wtedy karkołomnie trudny, bo musiałem się liczyć z momentem obrotowym śmigła, małą prędkością i szybkim przejęciem drążka sterowego po wyrzucie. Do tego dochodził nieustająco kapryśny silnik (znam kapryśne kobiety, ale nie aż tak.. ), który często obrażał się na samolot zaraz po starcie.
Te wszystkie czynniki złożyły się na czarną serię wypadków lotniczych, których przyczyną był najczęściej jednak błąd pilota. Zanim się ogarnąłem z lataniem, trenerek wyglądał jak Frankenstein, ale moja  determinacja była już wtedy tak silna, że pomimo silnego poczucia estetyki przez moją osobę, Hacker był najpiękniejszym obiektem latającym, pod warunkiem, że chciał latać.
Z resztą - co tu gadać - gdybym był niegodzien miana pilota, model przestałby istnieć, a ja jednak byłem w stanie naprawiać na bieżąco drobne krzywdy, które wyrządzałem modelowi, żeby następnego dnia znowu pędzić na lotnisko i mniej lub bardziej pokracznie - ale latać! No i w końcu, kiedy już wydawało mi się że mogę zostać wylaszowany na pilota, zdarzyło się coś, co zawiesiło moją edukację na następny miesiąc.....
Latałem już całkiem sprawnie, ale żeby życie nie było zbyt proste, samolot podczas jednego z lotów, na wysokości ok 150m postanowił sprawdzić, czy jest możliwy lot bez skrzydeł.....Jakaś niezbadana, dywersyjna siła oddzieliła kadłub od skrzydeł... Mnie pozostało podziwiać powoli odlatujące  z wiatrem w kierunku Kwidzyna, wirujące skrzydło i udający rakietę (z tym, że rakiety zazwyczaj lecą w odwrotnym kierunku) kadłub, na pełnych obrotach silnik lecący na spotkanie z matką ziemią..
To był koniec.......ręce mi zwisły; jedna z nich trzymała nadajnik czeszący anteną trawę, na znak kapitulacji. Gapiłem się tępo na las, w którym znalazła schronienie ważniejsza część modelu. Ot k...... lasek Kabacki - pomyślałem (teraz bym pewnie nawiązał do brzózek). Zbliżał się zmrok, więc nie było opcji rozpoczęcia akcji ratowniczej kadłuba, musiałem się więc pogodzić ze stratą skrzydła na 100% i stratą kadłuba na 50%, bo szukanie igły w stogu siana wydaje się być dobrym porównaniem do zaistniałej sytuacji.
Rano zaniosłem do pracy smutną nowinę (wszyscy wydawali się łączyć ze mną w bólu, choć niektórzy, jak odniosłem wrażenie- kamuflowali szczere reakcje). Zwerbowałem 10 chłopa + mojego Breka do akcji poszukiwawczej i z nadzieją w sercu, wiarą w przyszłość miniaturowego lotnictwa wyruszyliśmy na poszukiwania.
Nie byłem  nawet w stanie ocenić  precyzyjnie miejsca katastrofy (dla mnie to odpowiednie słowo) bo odległość ode mnie była zbyt duża. Poszukiwania trwały 2 godziny i zakończyły się....sukcesem. Może nie całkowitym, bo to co znalazłem, wbite w leśną drogę, nie przypominało mojego cudeńka, a raczej formę nieokreśloną - jak to w katastrofach lotniczych najczęściej bywa.
Z tego co znalazłem, do użytku nadawał się silnik (po rozebraniu do ostatniej śrubki i umyciu z ziemi) i bebechy. Z  płatowca zostawiłem tylko na pamiątkę statecznik pionowy, który jakimś cudem ocalał (z czymś mi się to kojarzy.....) cdn

Jedyny ślad po moim pierwszym modelu RC


sobota, 13 kwietnia 2013

Inicjacja

.......Kiedy Krzysiek oblatał samolotka, odpaliliśmy silnik powtórnie i po starcie beznamiętnie przekazał mi nadajnik mówiąc: "teraz ty- jak będziesz miał problem, oddasz mi nadajnik.........". Nogi zwiotczały, w głowie zawirowało, i jak w stanie agonalnym zobaczyłem moją -bądź co bądź- krótką drogę w karierze modelarza i najbliższą przyszłość - karkołomny lot modelu do gleby, zainicjowany dzikimi ruchami moich paluchów, wyginających drążki we wszystkich możliwych kierunkach. Nieprawdopodobne, ale podobny wir emocjii przeżyłem podczas pierwszego samodzielnego lotu szybowcowego. Wprawdzie wtedy nie mogłem oddać drążków instruktorowi, ale bałagan, jaki miałem w głowie był analogiczny - z sekundy na sekundę zmieniający się stan: od zwątpienia do utraty przytomności - poprzez stan zobojętnienia - i w końcu powrotu instynktu samozachowawczego i  zmartwychwstania wiary w siebie; ba! - przypływ mocy!
Lot pilota-ucznia - Jejusia, który szanowni piknikowicze mieli okazję obserwować, mógł przypominać taniec koneserów win markowych, jaki czasem możemy podziwiać podczas imprez masowo-odpustowych. "Mógł" - bo ja tego lotu nie pamiętam (po prostu). Pamiętam tylko zdradziecki czyn Krzycha (jak spontanicznie mu zaufałem, tak go znienawidziłem - stał się w ułamku sekundy Brutusem, Kuklinowskim i Judaszem w jednej osobie), który odmówił mi przejęcia drągów podczas podejścia do lądowania... Moje marzenia, wyłuskane na ten  cel (o głupoto!-wydawało mi się szlachetny) oszczędności, miały zostać pogrzebane w jednej chwili w jakimś krecim dołku!!???!!
Odwlekałem moment lądowania na ile to możliwe, ale kiedy z nadajnika odezwał się złowieszczy pikacz informujący o kończącym się paliwie , wiedziałem że moje (bo samolot i ja to jedność) minuty są policzone....
Oczywiście lądowania również nie pamiętam; pamiętam natomiast dziką radość, jaka eksplodowała we mnie po odnalezieniu, gdzieś w polu - wydawać by się mogło - ubitego modelu. Złamane śmigło, trochę ziemi w silniku i wyczepione skrzydło - jedyna konsekwencja tego nieobliczalnego lotu. 
Dla kogoś spoza "branży" wydaje się pewnie niemożliwe, żeby kilka listewek, folia i silniczek to wszystko wprawiający w ruch, wywołały takie emocje. Być może jestem psychicznie chory, ale tak to przeżyłem wtedy i przeżywałem jeszcze wiele razy, na okoliczność oblotów, trudnych pilotażowo modeli, lub po prostu słabszego dnia.
Doświadczenie, jakie do tej pory zdobyłem jest małe, bo moja przygoda z modelarstwem nie przebiega w moim wypadku constans, ale nie wątpię w to, że takie emocje, bez względu na ilość wylatanych godzin będą mi towarzyszyły zawsze.
Teraz czasy są łatwiejsze, bo to i modele jakby gumowe bardziej się tworzy, a i symulator trochę pomoże w stawianiu pierwszych kroków; ale i tak w konfrontacji z matką naturą każdy przeżyje mniejszy lub większy dreszcz niepokoju wymiksowany z euforią i instynktem zdobywcy...cdn
Śmigło z pierwszego lotu - jeden z moich sentymentalnych talizmanów