czwartek, 23 maja 2013

Lisie Kąty


       Niemoc mnie ogarnęła w pisaniu więc pozwoliłem sobie na małą pauzę żeby się pozbierać i kontynuować to co zacząłem z wiarą, że ma to jakiś ukryty sens... Szczerze- nie z własnej nawet woli a za pomocą  kopniaka wymierzonego przez bliską mi osobę (być może bardziej wierzącą w to co robię niż ja sam). Zagrzebię się w dalszym wspominaniu, odstąpię jednak na chwilę od tematu modelarstwa, skupiając się na inspiracji, bez której ta zabawa nie miała by pożywki. 
Jak u każdego kto oddał serce lotnictwu - ewolucja i mnie zaprowadziła do momentu, kiedy się chce  zmaterializować  marzenie o lataniu. Nie mam tu na myśli skoków z dachu  z prześcieradłem lub parasolem, a o lataniu prawdziwym - śnie dokonanym. Żeby sen ucieleśnić należało wstąpić do aeroklubu. Ponieważ mieszkałem od kilku miesięcy w Kwidzynie, najbliższym miejscem mogącym mnie uczynić lotnikiem był Aeroklub Grudziądzki z siedzibą na lotnisku w Lisich Kątach. Był to rok 1980 (niewiarygodne!). Wtedy byłem bardzo oporny na wstępowanie do czegokolwiek, bo uczestnictwo w jakiejkolwiek formacji w Polsce Ludowej kojarzyło mi się z podstępem i tej niechęci nie była w stanie wyrugować nawet tak pięknie brzmiąca nazwa, jaką jest aeroklub.
Specjalnie się zresztą nie pomyliłem, bo zanim doszło do czegokolwiek związanego z lataniem, podsunięto nam - przyszłym Ikarom - cyrograf zaprzedający w przyszłości nasze dusze armii! Według tego oświadczenia mieliśmy po ukończeniu wszelkich szkoleń aeroklubowych kontynuować edukację lotniczą pod skrzydłami sił zbrojnych. Do dziś nie mogę pojąć, jak można 15-latkowi tak skrzywić wizję przyszłości. Armia w tamtych czasach nie miała najlepszego PR-u, więc tylko niezłomna wiara we wniebowzięcie była w stanie uśpić na chwilę nienawiść do munduru i podpisać taką lojalkę. Nie twierdzę jednak, że nie było takich, którym taki podpis przyprawiał o mdłości, bo i  tak planowali zakończyć edukację lotniczą na "rurach", jak się mawiało na MIGi 19, tudzież inne ptaki wojny o rurowych kadłubach. Ale czemu byli do tego zmuszani do takiej deklaracji tacy jak ja - miłujący pokój i samoloty owszem - ale niekoniecznie plujące pociskami i rakietami??!!!!
I żeby nie było posądzeń o hipokryzję - to, że robi się makiety samolotów bojowych, w moim pojęciu nie oznacza pasji dla wojny. To tak, jak niekoniecznie brzdąc biegający po podwórku z wodnym pistoletem jest potencjalnym kilerem (w co niektórzy rodzice święcie wierzą).
Tak więc nieco "nastroszony" trafiłem z kumplem "po pasji" Zenkiem, na zimowe szkolenie teoretyczne, które odbyło się w Grudziądzu. Teoria jest oczywiście jak najbardziej niezbędna do tego, żeby wykonywać tak odpowiedzialne zajęcie, jak powożenie maszyną latającą, ale akurat ta część edukacji niespecjalnie podniosła poziom mojej pasji do latania. Dla 16-sto latka wykłady z mechaniki lotu, meteorologii czy prawa lotniczego są ciekawe- pod warunkiem, że wykładowca nie jest przesadnie ambitny. W czasach PRLu (ponurych jak norweska pogoda) znakomita większość wykładowców nie miała pojęcia o pedagogice, więc na wykładach trzymała nas tylko energia wniebowzięcia. 
Na szczęście pierwsza część szkolenia przeminęła wraz z zimą  i dalsza część teorii miała towarzyszyć już przyjaźniejszym okolicznościom przyrody - Lisim Kątom.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz