sobota, 25 maja 2013

Lepiej trącać.....

    Wraz z nastaniem wakacji rozpoczął się obóz w Lisich Kątach, gdzie jak już pisałem, okoliczności przyrody były (i nadal są) przeurocze. Lotnisko otoczone lasem, z pięknym wzgórzem na jego północnym skraju (z tego wzgórza przed wojną startowały za pomocą lin gumowych ciągniętych przez junaków szybowce do podstawowego szkolenia) , z hotelem i salami wykładowymi, słowem- wszystko, co potrzebne, żeby  z nieokrzesanego małolata zrobić...no właśnie...kogo? pilota śmiercionośnej"rury"?
Ale o tym się nie myślało, Myślało się natomiast o zdaniu teorii i samodzielnym locie, który na początku obozu wydawał się nadal nierealnym snem.
Sytuacja zresztą nie sprzyjała urealnieniu tego snu, bo nad rejonem lotniska przewalał się front za frontem (atmosferyczny;-)  na przemian tłukliśmy teorię, gapiliśmy się tępo na szybowce uśpione w hangarze i zastanawialiśmy, czy aby na pewno wystarczy nam wakacji, żeby wykonać choć jeden lot.
"Ogonek" szkolony rok wcześniej i mający już za sobą dziewicze uniesienia, pocieszał nas tylko starym porzekadłem: "lepiej trącać prącie w kącie, niźli latać w ciepłym froncie". Ta filozoficzna sentencja miała w nas obudzić pokorę wobec sił natury, które w odpowiednim momencie mają zezwolić nam na obcowanie ze sobą (no może za dużo powiedziane, bardziej - otarcie się o ich majestat), jednakże pod warunkiem, że uszanujemy ich aktualny nastrój zwijając się w kłębek i patrząc cierpliwie ku niebu, wypatrując zwiastunów przychylności.
Tymczasem tak nie zamierzaliśmy postąpić, bo po co była gitara i towarzyszące jej okoliczności, o których pisać nie wypada, bo młodego czytelnika mógłbym zrazić do lotnictwa, a nie jest to moim zamiarem. Mogę tylko zdradzić, że Tadziu Wojtaś miał rozbity w lesie obok hotelu namiot (nie pamiętam, co go do tego skłoniło). Był to genialny azyl, bo byliśmy poza zasięgiem rażenia ponurych instruktoro-opiekunów, a jednocześnie mieściliśmy się w regułach, jakie w czasie trwania obozu obowiązywały. Ogólnie przyznać muszę, że czasy w ogóle luźniejsze były, opiekunowie nie sparaliżowani zasadami, których dziś panicznie się boją nadwyrężać (czemu dziwić się nie należy, bo rodzice mocno roszczeniowo-zażaleniowi się porobili).
Pomimo (a może na skutek) naszego rozpasania, po ok 2 tygodniach słońce zaczęło na lotnisku gościć coraz częściej. Należało się ogarnąć, od pierwszego więc "lotnego dnia" nastała pruska dyscyplina, która nie służyła raczej naszym rozkołatanym organizmom.
Pobudka o 5.00 nie należała w tym okresie życia do standardu (nikt nas nie uprzedził o tak nieludzkim traktowaniu), więc atmosfera nieco się zagęściła, a wspomnienie poprzednich dni wydawało się jakimś błogim snem. Było już tak codziennie - pobudka, bieg po schodach na śniadanie, repertuar stały: bułki, margaryna, dżem, sztuczny miód, ser, jakaś mleczna papka, kawa zbożowa i jeszcze przeżuwając bieg pod hangar...
Lotnisko o tej porze spowijała magia chwili - często ścieliła się poranna mgła, szybowce pokryte rosą parowały pod wpływem wschodzącego coraz wyżej słońca, zewsząd dochodziły do nas głosy ptaków, powietrze zaczynało falować wraz ze wzrostem temperatury i tylko perspektywa wzlotów miała zaburzyć za chwilę tą harmonię. A może nie do końca- przecież loty szybowców o poranku to naturalny stan tego miejsca.
Kolej rzeczy była taka: odsuwanie drzwi hangaru, wyciąganie szybowców, przepychanie przez całą ekipę na "kwadrat" (miejsce startu, wyznaczane w zależności od kierunku wiatru w różnych częściach lotniska). W tym czasie organizował się kwadrat - przypinano płócienne znaki pokazujące kierunek wiatru i miejsce lądowania, stanowisko kierownika lotów, rozstawiała się wyciągarka szybowców i ściągarka liny holowniczej.
Zanim rosa na dobre odparowała, szybowce wahadłowo startowały piką w górę, wykonywały krąg nad lotniskiem, lądowały; za chwilę ekipa szybko spycha "ptaka" z pasa lądowania, szybka zmiana pilota, podczepienie haka, tarcza w górę i start. Nie pamiętam ile dziennie obywało się lotów, ale jeden lot trwał ok 4 minut, a nas-żółtodziobów było tyle (była jedna żółto-dzióbka Agnieszka), że trzeba było mieć szczęście, żeby wykonać 2 loty w ciągu lotnego dnia; pozostały czas spędzaliśmy na gapieniu się w niebo i przepychaniu szybowca na miejsce startu. Oswajaliśmy się z powietrzem, trzeszczącą Czaplą i całą otoczką towarzyszącą naszemu raczkowaniu po tym nowym, magicznym świecie.
Cały kurs podstawowy odbyliśmy na Czapli - szybowcu mocno archaicznym, pierwszej konstrukcji dwu-sterowej oblatanej w `52 roku. Był to ostatni rok szkolenia na tym szybowcu w Lisich Kątach; i nie dziwota, bo to drewniane cudo w powietrzu dostarczało sporych emocji;  kiedy panowały warunki termiczne, każdy "bąbel" ciepłego powietrza uderzający od spodu w skrzydła uaktywniał orkiestrę dźwięków generowanych przez łączenia drewnianej konstrukcji, okucia, bloczki, linki sterowe i Bóg jeden wie, jakie jeszcze instrumenty. Będąc zawieszonym na wysokości 200m bez spadochronu i możliwości jakiegokolwiek odwrotu, odgłosy rozpadającej się stodoły dobywające się z wszystkich zakamarków Czapli nie nastrajały optymistycznie, choć z czasem można się było do tego przyzwyczaić.
Czaplą latało się bezstresowo tylko o świcie i zmroku, kiedy uśpione już powietrze nie zakłócało spokoju organów tego czcigodnego weterana i wtedy szybowiec ciął powietrze jak masło.
Mieliśmy prawdopodobnie szczęście być jednymi z ostatnich pilotów zamykających erę szybowców o konstrukcji tak archaicznej, przystosowanej jeszcze do startu z lin gumowych......


                                            foto : http://www.szybowce.fotoedytor.com
                            Tak wyglądał start Czapli- tarcza w górę (znak dla obsługi wyciagarki) i dzida!
                                          Lotnisko Lisie Kąty z lotu ptaka (może być Czapli;-)










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz